Rodzice – helikoptery a plaga „nie chce mi się” – garść przemyśleń o tym, czy i jak warto mądrze wspierać nasze dzieci



„Nie zabiegajmy o to, by każdy czyn uprzedzić, w każdym zawahaniu się natychmiast drogę wskazać, przy każdym pochyleniu biec z pomocą. Pamiętajmy, że w momencie silnych zmagań może nas zabraknąć.” Janusz Korczak

Ostatnio dużo myślałam o tym, skąd w dzisiejszych nastolatkach tak częsta przecież postawa: "nie chce mi się". Niemal od razu pomyślałam o prostej prawdzie: „bez odpowiedzialności nie ma motywacji”! Zaczęłam analizować to, w jaki sposób wychowujemy dzisiaj dzieci. Bo to, że takie podejście młodzieży jest dzisiaj wszechoobecne i że wynika z naszego (rodziców) wychowywania - to fakt. „Oni” się przecież „tacy” nie urodzili!
Zacznijmy od tego, że obecnie kontrolujemy niemal każdy aspekt życia małego dziecka. Mimo tego, że ono rośnie, nam – rodzicom, cały czas wydaje się, że to właśnie do nas należy organizowanie mu życia i czasu – w całości (już w przedszkolu na przykład wysyłamy dzieci na różne zajęcia dodatkowe - oczywiście w dobrej wierze i po to, aby rozwijać potencjał naszych latorośli). Tak czy inaczej – nasze dzieci wzrastają w przekonaniu, że za organizację czasu odpowiadają dorośli: rodzice, panie nauczycielki w przedszkolu, panie lub panowie prowadzący zajęcia dodatkowe. W efekcie zostawiamy dzieciom naprawdę bardzo mało przestrzeni na samodzielną zabawę, na zwykłą „nudę”, która przecież - jak nic innego, rozwija kreatywność. Pozbawiamy je przy tym szansy na nauczenie się, że swój czas i zabawę można organizować we własnym zakresie. Mimowolnie pokazujemy dzieciom świat, w którym wszystko jest dla nich „z góry ustalone”, gdzie mają się poddawać pomysłom dorosłych i owszem – mogą być pomysłowi i twórczy, ale w ramach wyznaczonych im przez dorosłych. Zostawiamy naprawdę niewiele przestrzeni na „dziecięce” ustalanie granic w grupie rówieśniczej, na wymyślanie szalonych zabaw, na konflikty i szukanie ich rozwiązań. Jeżeli komuś coś organizujemy, to wyłącznie my bierzemy za wszystko odpowiedzialność, a ta osoba może „tylko” się temu poddać lub nie. Z założenia nie ma tu więc miejsca na uczenie odpowiedzialności. Bardzo często, z najlepszymi intencjami, ale jednak - ograniczamy dzieciom samodzielność i możliwość podejmowania decyzji (choć innym razem znów pozwalamy dzieciom decydować o rzeczach, które powinny pozostać wyłącznie w gestii dorosłych - dziecko na przykład nie może zadecydować czy włosy ma mieć związane czy rozpuszczone, ale pozwalamy mu podjąć decyzje o tym, czy może zmienić szkołę lub klasę!). 
Kiedy zaczyna się etap edukacji szkolnej, chcąc pomóc, tak bardzo angażujemy się w naukę dziecka, że nabiera ono przekonania, iż nauka i szkoła to sprawa nauczycieli i rodziców! A kiedy nadchodzą kolejne etapy edukacyjne, wyzwania dużo większego kalibru - nagle okazuje się, że nastolatki zupełnie nie kojarzą nauki ze swoim obowiązkiem (zresztą najważniejszym jaki mają na tym etapie życia).
W tej sytuacji wszelkie porażki nie są powiązane z postawą własną dziecka, czy nawet włożonym przez nie wysiłkiem, a tylko z poszukiwaniem winnych – najczęściej wszędzie wokół siebie. Dość często „Ci winni” to np. nauczyciele, którzy za dużo wymagają, źle uczą czy krzywdzą dziecko. Taka postawa i jej wdrukowanie dziecku - to zabieg bardzo ryzykowny. Bo najprościej mówiąc, to zwykła ucieczka od odpowiedzialności - za własne (rodziców i dzieci) zachowania i działania. Zamiast pokazywać dziecku zakres jego odpowiedzialności w danej sytuacji, zamiast pozwalać mu mierzyć się z niezadowoleniem czy poczuciem frustracji - wolimy wierzyć (i pozwalamy wierzyć w to dziecku), że stało się ono ofiarą konkretnej sytuacji (od nas niezależnej). Każde dziecko dość szybko dostrzega, że wchodzenie w rolę ofiary daje konkretne korzyści i zwalnia z odpowiedzialności. Często z tego typu sytuacjami wiąże się także „mijanie się z prawdą”.
Każdy medal ma dwie strony - jeśli nie czujemy się za nic odpowiedzialni, nie mamy poczucia sprawstwa - naszym mechanizmem obronnym w sytuacji porażki jest wchodzenie w rolę ofiary. To z kolei prosta droga do braku motywacji, stanów depresyjnych, które obecnie stają się plagą pokolenia urodzonego po 2000 roku. Chcąc we wszystkim pomóc naszym dzieciom, ułatwić im życie - bardzo wiele im niestety zabieramy. Przede wszystkim są to: poczucie sensu i wpływu.
A równolegle przecież istnieje dzisiaj świat wirtualny, który można świetnie kontrolować, w którym „jesteś kim chcesz”. Tu zawsze można nacisnąć krzyżyk w prawym górnym rogu i mieć poczucie panowania i sprawstwa. Albo po prostu odciąć się od rzeczywistości i „uwierających” emocji – za pomocą kolejnego mechanizmu ucieczki...
W wychowywaniu niezbędny jest zdrowy rozsądek i świadomość tego, że „życie” niestety niczego naszym dzieciom nie „ułatwi”. A wszystko co cenne i wartościowe - powstaje najczęściej w wyniku ciężkiej pracy, pokonywania własnych ograniczeń i mierzenia się z wieloma przeszkodami. To, jaki świat „stwarzamy” (czy po prostu pokazujemy) naszym dzieciom, wskaże im sposób pokonywania ich własnej drogi. Na wiele lat, a czasami na całe życie. Mogą się z rzeczywistością nieustannie zmagać lub z problemami po prostu mierzyć, a rzeczywistość samodzielnie kształtować. To, co ostatecznie wybiorą - w dużej mierze jednak zależy od nas. Dorosłych.


Monika Worch

Twórca i dyrektor Prywatnej Szkoły Podstawowej Kolumbus

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

„Być może kiedyś to rzeczywiście działało, jednak obecnie świat i ludzie są już w zupełnie innym miejscu. Dotyczy to także potrzeb dzieci” – czyli bardzo ważny post o ocenianiu

Spotkania trójstronne, czyli niezwykłe podsumowanie

Dlaczego nasz Kolumbus jest właśnie TAKI?